Tak zapewne czuli się jego dziadkowie, kiedy zdarzyło się im kiedyś znaleźć na strychu dawno zapomniane pudełko z listami miłosnymi albo fotografiami wydarzeń, które zniknęły z pamięci ich uczestników.
Ponieważ jednak był XXI wiek, nie brudził się właśnie kurzem i nie wiadomo czym jeszcze, skulony między pakunkiem ze starymi ubraniami a skrzynią z dekoracjami bożonarodzeniowymi. Zamiast tego siedział na krześle w swoim pokoju i w sposób właściwy dla swojego pokolenia wpatrywał się w ekran komputera. Rolę trudności z otwarciem zardzewiałego pudełka przejęły próby przypomnienia sobie właściwego hasła. Zaś zamiast przeglądania drżącymi ze wzruszenia rękami pożółkłych kartek papieru, pozostało mu tylko wodzenie kursorem po kolejnych wpisach na blogu. Signum temporis.
Zdawał sobie smutną sprawę z tego, że nie znajdzie tam jednak żadnych śladów historii miłosnych ani wspomnień radośniejszych dni. Te pierwsze występowały w jego życiu głównie za sprawą filmów Johna Carney’a, a tych drugich miał na tyle mało, że o wszystkich pamiętał. Coś jednak przyciągało go do tego pokrytego cyfrowym kurzem zakątka sieci.
Żółte światło słabych żarówek nadawało pomieszczeniu odcienie prawie jak z fotografii w sepii. Oczyma wyobraźni widział siebie palącego cygaro, ubranego w wełniane spodnie i kamizelkę od garnituru, w swej szarości trochę tylko ciemniejsze na zdjęciu od białej koszuli i jej podwiniętych rękawów. Przed nim na stole maszyna do pisania Remington oraz sterta pokrytych drobnym druczkiem kartek, dociśniętych dla pewności szklaneczką z whisky.
Otrząsnął się z wizji i zwrócił w stronę klawiatury laptopa. Signum temporis.